Uzależnienie nie dotyka wyłącznie osoby uzależnionej, ale rozprzestrzenia się również na jej relacje z bliskimi Często prowadzi do izolacji, a człowiek walczący z nałogiem oddala się od tych,
Zapraszamy na rozmowę z EWĄ WOYDYŁŁO-OSIATYŃSKĄ, psycholożką i psychoterapeutką.– Lyt til EWA WOYDYŁŁO-OSIATYŃSKA: Miejsce na świecie jest dla każdego I Skarbiec Angory #076, cz. 1 af Skarbiec Angory øjeblikkeligt på din tablet, telefon eller browser - download ikke nødvendigt.
Combine EditionsEwa Woydyłło’s books. Average rating: 3.59 · 521 ratings · 33 reviews · 27 distinct works • Similar authors. Droga do siebie. O poczuciu wartości. 3.45 avg rating — 102 ratings — published 2022. Want to Read. saving…. Want to Read. Currently Reading.
Lyt til 576. Prowincjonalizm psychologiczny Polaków - dr Ewa Woydyłło - Wszechnica.org.pl - Historia podcasten gratis på GetPodcast.
Z dr Ewą Woydyłło - Osiatyńską rozmawiam o poczuciu wartości. ⏰ Znaczniki czasowe: 00:00:00 - W dzisiejszym odcinku00:01:04 - Wprowadzenie00:01:51 - Czym je
1.7K views, 29 likes, 0 loves, 0 comments, 4 shares, Facebook Watch Videos from Newsweek Polska: - W latach 80-tych naliczono kilkadziesiąt typów rodzin. My dzisiaj mówimy, że tylko jedna rodzina
. Kadra i stali współpracownicy Ośrodka Terapii Traumy „Oddech”: Dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska – superwizorka Ewa Harasimowicz – psycholog, absolwentka Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. Psycholog w Ośrodku „Dom” dla Ofiar Przemocy w Rodzinie. Od 2008 roku członek Zespołu Pomocy Poszkodowanym w wypadkach lotniczych, działającego w ramach Struktur Kryzysowych PLL LOT. Uczestniczka szkolenia z zakresu międzynarodowych standardów kompleksowej metody wsparcia psychologicznego CISM – Critical Incident Stress Management. Specjalistka traumy i dysocjacji dzieci i młodzieży (wg standardów NSLT) oraz praktyk Somatic Experiencing® (SE) metody leczenia traumy wg dr Levine’a. Hanna Dufner – nauczycielka, specjalista pedagog-psychotraumatolog, doradca psychotraumatolog, absolwentka Uniwersytetu Śląskiego – Wydziału Pedagogiki i Psychologii w Katowicach, Steinbeis-Hochschule w Berlinie oraz Schweizer Institut für Psychotraumatologie w Winterthur. Praktyk Somatic Experiencing® (SE) metody leczenia traumy wg Dr P. A. Levine’a. Członek zarządu stowarzyszenia SE-Schweiz. Autorka i współautorka publikacji dotyczących problematyki terapii zaburzeń posttraumatycznych u dzieci oraz dynamiki procesów wychowawczych w rodzinach adopcyjnych i zastępczych. Tłumaczka literatury fachowej min. dwóch artykułów prof. dr Stephen’a W. Porgesa Prowadzi prywatny gabinet ( w Suhr w Szwajcarii. Mama biologiczna i adopcyjna lubiąca sklejać modele samolotów. Urszula Bartnikowska – pedagog specjalny, dr hab. nauk społecznych, prof. Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie (Katedra Pedagogiki Specjalnej). Zainteresowania naukowo-badawcze: osoba z niepełnosprawnością w rodzinie (również dziecko niepełnosprawne w rodzinie adopcyjnej i zastępczej), społeczność oraz kultura Głuchych, edukacja alternatywna/pozaszkolna/domowa, wpływ wczesnych doświadczeń na funkcjonowanie dziecka. Edukatorka (realizator wielu projektów edukacyjnych, Szkoła z Klasą Liderzy i Liderki Tolerancji Centrum Edukacji Obywatelskiej, “PoczytajMy” CEO), zwolenniczka alternatywnych form edukacji (w tym edukacji pozaszkolnej) oraz dostosowywania otoczenia do potrzeb dziecka z wczesnymi doświadczeniami traumatycznymi. Prywatnie mama adopcyjna. Autorka i współautorka wielu publikacji, również dotyczących terapii, wychowania i edukacji dzieci z doświadczeniami przemocy i zaniedbania. Joanna Helios – prawnik, radca prawny, doktor habilitowany nauk prawnych, Uniwersytet Wrocławski. Wykładowca. Współzałożycielka Stowarzyszenia Amabiles działającego na rzecz rodzicielstwa adopcyjnego i zastępczego. Zainteresowania badawcze: pragmatyczne ujęcia feminizmu, przemoc wobec kobiet, wolność edukacyjna, ochrona prawna zwierząt, trauma a prawo. Autorka i współautorka wielu publikacji i książek min. „Dysocjacja jako hard case w systemie prawa” Mama adopcyjna; edukator domowy. Miłośniczka polskich i skandynawskich kryminałów. Halina Nienałtowska –projektantka mody, krawcowa. Swoje umiejętności zawodowe zdobywała w pracowniach projektantów uczestnicząc w tworzeniu kolekcji na pokazy mody. Prowadzi własną pracownię krawiecką przy ul. gen Józefa Hallera 5/7a pod nazwą STUDIO KRAWIECTWA MIAROWEGO „MÓJ STYL„ Tel. 500 256 091. Najwięcej satysfakcji sprawia jej szycie rzeczy zwariowanych – takich jak ubranka dla piesków, zabawki, różne gadżety reklamowe oraz rzeczy nietypowe. Mama dwóch córek oraz właścicielka trzech przepięknych piesków yorków.
Maria Mazurek - Mąż kurczowo trzymał się życia. Nawet, gdy kres był nieuchronny, on dalej snuł plany, mówił: będę żyć. Ja jestem inna. Widzę piękno w tym, że się rodzimy, dojrzewamy, a na koniec odchodzimy, zostawiając miejsce innym - mówi dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska, psycholog, wdowa po Wiktorze Osiatyńskim, wybitnym prawniku, pisarzu, publicyście, nauczycielu akademickim i działaczu społecznym. Muszę to powiedzieć: pani jest po osiemdziesiątce i pani jest piękna. Chce pani wiedzieć, jaka jest tajemnica? Ja siebie uważam za piękną. Tak myślałam. Bo to nie chodzi o to, że po pani nie widać upływu czasu, tylko że ma pani w sobie jakąś ponadczasową szlachetność i elegancję, a te wypływają chyba ze środka. Nie robię sobie żadnych operacji. Nigdy nie krytykuję kobiet, które się wygładzają, poddają zabiegom, ale mnie te związane z wiekiem zmiany nie przeszkadzają. Uwielbiam za to na przykład sposób, w jaki chodzę. Lubię swój uśmiech, oczy. Ja się sobie po prostu bardzo podobam. I moje życie mi się podoba. W pandemii też? Jeszcze bardziej. Na początku pojawił się lęk, niepokój, ale później przychodził coraz większy spokój, wewnętrzna integracja. Dużo się dowiedziałam: o sobie, o świecie, o pracy. Na przykład prowadzę w Fundacji Batorego międzynarodowy program szkoleń o uzależnieniach, do tej pory główną działalnością były seminaria z lekarzami i psychologami z kilkunastu krajów. Wydawaliśmy na to mnóstwo pieniędzy - przeloty, hotele i tak dalej. Aż wszystko stanęło. Teraz pracujemy online, używamy zooma, webinarów. Okazało się, że dobrze to działa. Wydajemy mniej, więc możemy zrobić więcej. Moje życie towarzyskie też nie ucierpiało, choć częściowo przeniosło się do internetu. Ponoć przez koronawirusa porozpadały się małżeństwa - prawnicy obserwują wzrost liczby wniosków o rozwód. Naturalne. Ale dotyczy to tych małżeństw - w ogóle tych relacji - które już wcześniej nie były dobre i silne. Widziałam dziwną scenę, jeszcze przed poluzowaniem restrykcji. Była szósta, może siódma rano, wyszłam z psem na spacer. Obwąchiwał akurat trawniki, więc stałam na podwórku, obserwowałam otoczenie. Z klatki schodowej wyszedł mężczyzna, w obydwu rękach trzymał worki ze śmieciami. Wnet otworzyło się okno na czwartym piętrze, wychyliła się z niego rozwścieczona kobieta w negliżu i wrzasnęła na całe gardło: A to?! I cisnęła, z tego czwartego piętra, w mężczyznę kolejnymi workami ze śmieciami. Pomyślałam sobie: O, kandydaci do rozwodu pandemicznego. Nie ma nic gorszego niż fizyczne cierpienie, w jego obliczu wszystko inne tak bardzo nie ma znaczenia Skąd to się bierze? W normalnym rytmie niektóre pary - choć razem mieszkają, mają wspólne dzieci, kredyty i sypialnię - mijają się, nie rozmawiają, nie potrafią ze sobą przebywać. Wstają rano, odwożą dzieci do szkoły, pędzą do pracy. Po południu jeszcze trzeba z dziećmi pojechać na jedne, drugie, trzecie zajęcia dodatkowe. Coś załatwić, naprawić, zrobić zakupy, gdzieś podjechać. Wracają do domu, gdy jest już wieczór, więc - zmęczeni po ciężkim dniu - zaraz kładą się spać. I tak cały czas, aż nagle przychodzi epidemia i te małżeństwa muszą kohabitować ze sobą 24 godziny na dobę, na wspólnej przestrzeni, często ciasnej, niewygodnej, szczególnie w dużych miastach. I wtedy to wszystko, czego tacy ludzie nie mieli czasu i okazji dostrzec - albo nie chcieli, bo człowiek jest wyposażony w mnóstwo mechanizmów obronnych - wychodzi na wierzch. Okazuje się, że ta druga osoba stała się obca. I dopiero, gdy nie mają gdzie przed nią uciec, uzmysławiają sobie, że to nie jest dobry związek. I że, być może, jest już za późno, żeby go naprawiać. Odpowiedzi pewnie nie da się zawrzeć w jednym zdaniu, ale jaki jest klucz do szczęśliwej relacji? Da się ją zawrzeć w jednym zdaniu. To nie ja je wymyśliłam, mówił o tym Nietzsche, ale w pełni się zgadzam: Dobry związek to jest jedna długa, niekończąca się rozmowa. Kropka, tylko tyle. Można dowolnie to rozwijać, ale sedno jest w tym. Bliscy są mi wyłącznie ludzie, z którymi mogę rozmawiać. Dużo rozmawiałam z mężem, ale też dużo rozmawiam z córkami, z przyjaciółmi. I to niekoniecznie muszą być głębokie dyskusje o egzystencji, o wartościach, istocie dobra i zła; nie chodzi o prężenie się intelektualnie. Równie porywające i wartościowe mogą być rozmowy o czosnku albo o kształcie chmur. Zawsze zakochiwałam się w kimś, kto powiedział coś ciekawego. Co takiego powiedział pani mąż, że się w nim pani zakochała? To była taka zapoznawcza rozmowa, bardzo odkrywcza. Poznaliśmy się na nartach w Szczyrku, akurat rozsypywało się moje pierwsze małżeństwo, miałam już starszą córkę. Najpierw z Wiktorem długo tańczyliśmy. A potem poszliśmy na spacer. Był mróz, rozgwieżdżone niebo - pamiętam szczegóły, choć było to czterdzieści parę lat temu. Zapomnieliśmy o tym, jak jest zimno, która jest godzina, że trzeba wracać. Po prostu rozmawialiśmy, zatracając się w tym. Zresztą, u mnie zawsze od tego się zaczynało, w przyjaźni też. Bo ja bardzo kocham moje przyjaciółki; czasem przychodzą, wkładam do pieca zapiekankę, siadamy i w rozmowie zapominamy o świecie. Mówię o tym, bo przyjaźń jest w życiu niezwykle cenna. Gdy umarł mój mąż, byłam w fatalnym stanie. I to właśnie przyjaciółki mnie wtedy uratowały. Widzę piękno w tym, że się rodzimy, dojrzewamy, a na koniec przemijamy, odchodzimy, robimy miejsce innym Później napisała pani książkę „Żal po stracie. Lekcje akceptacji”. Jak reagować na stratę: bliskiej osoby, pracy, zdrowia? Pozwalać sobie na smutek i złość czy za wszelką cenę starć się wziąć w garść? Mówiąc krótko: pozwolić sobie na emocje, to naturalna odpowiedź na stratę. Jakąkolwiek. Sytuacja epidemii też jest stratą, bo zostało nam odebrane - choć na chwilę - poczucie bezpieczeństwa, przewidywalności. Oczywiście, jeśli nie zostaliśmy zwolnieni z pracy albo nie zachorowaliśmy, to dość szybko mogliśmy się z tą sytuacją uporać, choćby zadając sobie proste pytanie: A czy przed koronawirusem to ja wiedziałem, czy nie spotka mnie lub moich bliskich coś złego? Czy wiedziałem, kiedy zachoruję? Ale są ludzie, którzy na skutek epidemii stracili bliskich, własne zdrowie, dochody. I oni mogą już nigdy się z tego nie otrząsnąć, to może wracać, choćby w postaci nocnych lęków i koszmarów. Od czego zależy to, jak sobie z tym poradzimy? W dużej mierze właśnie od tego, czy potrafimy na bieżąco reagować na swój stan, czy pozwalamy sobie na smutek, złość, bezradność. Są ludzie, którzy płaczą, gdy jest im smutno, a jak nie umieją sobie z czymś poradzić - natychmiast szukają wsparcia. Nie tłamszą w sobie złości, żalu, smutku. To zdrowa psychologicznie i społecznie postawa. Ale niektórzy tego nie potrafią. W dużej mierze to kwestia społeczna czy kulturowa, pokłosie powtarzania chłopczykom, że mężczyźni nie płaczą, a dziewczynkom, że złość piękności szkodzi, że kobietom nie wypada się wkurzyć. Uczymy się dusić emocje, a one pęcznieją w nas i zaczynają zjadać od środka. Uczymy się je dusić czy po prostu tacy się rodzimy - introwertyczni i nieśmiali, albo otwarci i przebojowi? Ja uważam, że to, jacy się rodzimy, nie determinuje wcale tego, kim możemy się stać. Profesor Janusz Czapiński przez wiele lat badał szczęście, potem wydał potężną książkę na ten temat, jego konkluzja była taka: szczęścia nie da się nauczyć, człowiek się z tym rodzi lub rodzi się bez tego. Ja się z tym głęboko nie zgadzam. Pracuję wiele lat w terapii uzależnień, widzę, jak człowiek jest plastyczny, jak potrafi się zmienić, jakie znakomite efekty może przynieść praca nad sobą. Uważam, że szczęścia można się nauczyć, sama jestem tego świetnym przykładem. Dlaczego? Bo patrząc na swoje doświadczenia, na dzieciństwo szczególnie, to mogłabym całe życie rozdrapywać rany. Oprócz mamy - którą zresztą też dość wcześnie straciłam - nie miałam nigdy żadnej rodziny. Przed 1939 rokiem, zanim przyszłam na świat, moja mama, tata i siostra prowadzili szczęśliwe życie, mieli piękny dom, byli spełnieni. Gdybym przyszła na świat wcześniej, to też byłoby moje życie, też bym w nim była. Ale po wybuchu wojny moja mama została wywieziona - ze mną, noworodkiem - do Kazachstanu. Wróciłyśmy, jak miałam sześć lat. Wie pani, że ja nic z tego Kazachstanu nie pamiętam? Mama opowiadała mi, jak tam było: że wiosną tak pięknie i nagle rozkwitał step, to było kilka dni eksplozji barw, zapachów, życia. I że zimą było minus czterdzieści stopni, jak tylko kawałeczek nosa wystawiło się na zewnątrz, to zaraz się odmrażał. I że byłam takim grzecznym dzieckiem. I naprawdę nic pani nie pamięta? Nie ma pani żadnych - nawet mglistych - wspomnień? Żadnych. Jak studiowałam psychologię w Stanach Zjednoczonych - bo tam mieszkaliśmy z mężem i z dziećmi - to musiałam przejść również swoją terapię, różne rodzaje. Była wtedy moda na stosowanie hipnozy, wszyscy przypominali sobie zdarzenia z dzieciństwa, analizowali je. Zapytałam swojego terapeutę, czy może pomóc mi odzyskać najwcześniejsze wspomnienia z Kazachstanu. Wytłumaczył, że może, ale żebym najpierw odpowiedziała sama sobie na pytanie: dlaczego wyparłam te wszystkie wspomnienia? Uzmysłowiłam sobie wtedy, że gdyby nie było ważnego powodu, to ja przecież bym ich nie wyparła. Bo my zapominamy rzeczy, których nie chcemy pamiętać, to mechanizm obronny. I nie zdecydowała się pani na hipnozę? Nie. To miałoby sens, gdybym miała jakieś problemy w dorosłym życiu, z czymś bym sobie nie radziła, czegoś nie rozumiała. Cierpiała lub sprawiała cierpienie innym. Wtedy trzeba byłoby szukać. Ale ja nie miałam problemów - byłam zakochana, spełniona jako matka, dobrze funkcjonowałam. Moje życie było takie, jak chciałam. Z nikim bym się nie zamieniła, nigdy niczego nie zazdrościłam innym. Jak mi się coś w kimś podobało - na przykład że koleżanka jeździ konno - to też zapisywałam się na lekcje. Ja lubię żyć, bardzo lubię. Może dlatego, że mam dużo szczęścia - nic mnie nie boli. Bo wie pani, nie ma nic gorszego niż fizyczne cierpienie, w jego obliczu wszystko inne tak bardzo nie ma znaczenia. Tego jednego bym nie chciała: długo cierpieć. Mój mąż cierpiał przez rok. Umarł nie na raka, a na chemioterapię, w potwornych mękach. Nie mówię tego, żeby budzić grozę czy litość - ta historia nie jest wyjątkowa, widziałam setki takich pacjentów na korytarzach Instytutu Onkologii. Najgorszą rzeczą jest ból, fizyczny, potworny. Nie było na niego lekarstwa? Medycyna wcale nie uporała się z bólem. Męża traktowali jak dobro narodowe, próbowali wszystkiego, sprowadzali leki z całego świata. Pod koniec pomagała już tylko kannabinoidalna pasta, którą przyjaciele przywozili z Hiszpanii. Wystarczyło, że brałam - nawet nie na szpatułkę, na palec - trochę, dotykałam wargi męża, i wtedy ból natychmiast ustępował. Momentalnie, ledwo dotknęłam. To trwało sekundy, ból za chwilę wracał, ale to był moment wielkiej ulgi, kiedy po potwornych chwilach cierpienia, szamotaniny - następowała cisza. Tylko że przez ten moment mąż nie czuł bólu, ale nie czuł też nic innego, nie czuł nic, nie mógł wykonać żadnego ruchu. To było już bardzo zaawansowane stadium choroby, ale Wiktor był niebywale czujny intelektualnie i musiał to zauważyć: że ten moment, gdy cierpi, gdy go boli - to on jest. A jak ból gaśnie - to i jego już nie ma, i on gaśnie. I potem gdy tylko fala bólu dochodziła do zenitu, to on się bronił, zasłaniał twarz ramionami, zasłaniał siebie, żebym ja do niego nie podeszła z tym środkiem uśmierzającym ból. Czyli on nie chciał przestawać istnieć. Wolał cierpieć i żyć, niż znikać w nicości? Prawdopodobnie tak działał instynkt, to nie było na poziomie świadomym. On się bardzo bał nieistnienia. Nie akceptował choroby? Był jej bardzo świadomy. Póki mógł, rozśmieszał wszystkich: „A wiecie, wszyscy wierzą w Boga. Ja zaś wierzę, że Bóg to jest kelner, który przynosi, co chcesz: wódeczkę, panienki, lenistwo. Ja całe życie z tego korzystałem, wybierałem pozycje z listy, tylko w ogóle nie myślałem o tym, że kelner w końcu przyjdzie z rachunkiem. I ja teraz płacę ten rachunek”. On opowiadał, lekarze, profesorowie, zaśmiewali się. Więc w tym sensie mąż akceptował chorobę. Ale jednocześnie tak bardzo chciał żyć. Nawet, jak jego kres był już nieuchronny, to on dalej snuł plany, opowiadał, co będzie robił. Powtarzał, że będzie żyć. Potwornie ciężko było mu towarzyszyć. Bardziej psychicznie niż fizycznie? Psychicznie niezwykle trudno było towarzyszyć w odchodzeniu komuś, kto tak bardzo chce żyć. Ale ostatecznie to ciało wystawiło mi rachunek za ten czas. Schudłam, nie spałam prawie przez rok, ale byłam silna. Natomiast kilka miesięcy po śmierci męża rozregulowała mi się cała aparatura krążenia, trafiłam do szpitala, źle to wyglądało. Moja głowa by wytrzymała, to ciało totalnie się rozsypało. Ale na szczęście potem dość szybko doszłam do siebie. Co pani pomogło po stracie męża? Co pomaga na tę wyrwę po stracie najbliższej osoby? Myślę, że mogą wypełnić ją dwie rzeczy: relacje z ludźmi i praca. Ja wierzę w sens pracy. Praca nadaje życiu cel, porządkuje je. Mnie bardzo pomogła. Nie chodzi nawet konkretnie o moją pracę, o to, że jestem psychologiem - oczywiście, pomaganie pacjentom daje satysfakcję, piszę też książki, ludzie je chętnie czytają, są dodruki, mnie to bardzo cieszy. Ale wierzę, że każda praca może cieszyć. Gdybym pracowała na poczcie i wbijała pieczątki, to tak bym nauczyła się to robić, że te pieczątki byłyby idealne, równe, że nie zasłaniałyby adresu - i to też dawałoby mi poczucie spełnienia. W życiu nie tyle chodzi o to, co się robi, ale jak się to robi. I jak potrafi się tym cieszyć. A świadomość końca? Czy pani się nie boi tej nicości? Nieistnienia? Nie. Tu się różnię od męża. Kocham życie, ale nie trzymam się go kurczowo. Nie mam poczucia, że jak mnie nie będzie, to coś wielkiego się stanie. Nic się nie stanie - dzieci świetnie funkcjonują, wnuki zadbane, świat znakomicie sobie beze mnie poradzi. Ja świat rozumiem w sposób biologiczny - zdaje mi się, że jestem jak drzewo, jak mój pies, który tak pięknie odszedł, jak larwa, która przeobraża się w motyla i wkrótce ginie. Widzę piękno w tym, że się rodzimy, dojrzewamy, a na koniec przemijamy, odchodzimy, zostawiamy miejsce innym. To kwintesencja życia, nie walczę z tym.
Bierny, bezwolny idealista ma depresję, aktywny realista jej nie ma Dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska – psycholog i psychoterapeuta Niektórzy ludzie czują, że nadchodzi depresja. Czy można jej jakoś zapobiec? – Niewielki procent tzw. depresji endogennych wynika z poważnych zaburzeń funkcjonowania mózgu, niezależnych od sytuacji zewnętrznych. W innych przypadkach, gdy na pogorszenie nastroju wpływają przykre zdarzenia, rzeczywiście można, a nawet trzeba, depresji zapobiegać. Wielu ludzi myśli, że gdy ktoś jest dłużej smutny, to ma depresję. Zgadza się? – Albo wystarczy, że komuś nie chce się rano wstać. Depresja to słowo wytrych dla wszelkich odmian obniżonego nastroju. Szkoda, że jest pojęciem tak wieloznacznym. Kiedy możemy sobie udzielić wsparcia? – We wszystkich trudnych sytuacjach – żałoby, choroby, bólu fizycznego, cierpienia psychicznego po rozstaniu… Mam na myśli depresje sytuacyjne lub adaptacyjne. W odróżnieniu od nich depresji wynikającej z zaburzeń neurofizjologii mózgu raczej nie sposób zapobiec. Czy depresja endogenna, niezależna od nas, jest nieuleczalna? – Jest uleczalna w tym sensie, że można z nią żyć, tak jak z cukrzycą. I do tego służy farmakoterapia. A bez leków da się z niej wyjść? – Jeśli komuś się udaje, to w porządku. W większości przypadków jednak leki przeciwdepresyjne są niezbędne. ZALEŻY OD SYTUACJI Powiedzmy teraz o depresjach sytuacyjnych. Kto je ma? – My wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu. Ludzie wrażliwi reagują emocjonalnie na życiowe problemy. Myślący i czujący ludzie mają od czasu do czasu problemy z przemijaniem, boją się chorób, niektórzy mają osobowość narcystyczną i oczekują od życia samych przyjemności albo po prostu bywają malkontentami. Często nie sposób ich przekonać, że w chwilach gorszego samopoczucia lepiej pójść na spacer, wyjść z psem lub po zakupy, niż siedzieć w domu i czekać na pogłębienie złego nastroju. Dlaczego jedni, gdy dopada ich melancholia, idą np. pobiegać, a drudzy nie są w stanie? – Nasze zachowania są nawykowe. Jeśli ktoś od dzieciństwa nie uprawiał żadnego sportu, potem też nie będzie tego robił. Jeżeli nie musiał wychodzić z psem, sceduje obowiązki na kogoś innego, a sam będzie unikał wszelkiej aktywności. Na depresje zapadają osoby, które mają dla swojej bierności bardzo wiele usprawiedliwień. Taki ktoś może np. pochodzić z bardzo bogatego domu, opływać w przyjemności życiowe, o tego rodzaju człowieku Rosjanie mówią: z żiru biesitsa (wariuje z nadmiaru dóbr). Jednak równie dobrze może to być osoba z piątką dzieci, skromnie żyjąca, ale którą przytłacza szare, codzienne życie. Na depresję może też zachorować inżynier, którego zwolniono z pracy, a potem szuka jej przez pół roku i nie może znaleźć. Zaczyna odczuwać najpierw smutek, potem popija, aż w końcu dopada go depresja. Tymczasem mógłby jej uniknąć, podejmując jakąkolwiek pracę. Powiedziałabym tak: bierny, bezwolny idealista ma depresję, aktywny realista jej nie ma. A artyści? – Artyście przede wszystkim wypada mieć depresję. Tak jak wypada być alkoholikiem. Stereotypowy poeta upija się już za młodu, bo cierpi. Potem często już niczego wielkiego nie napisze. À propos… czy pani wie, że np. Miłosz nie miał depresji? Niemożliwe. – Jeśli nawet miał niewielką, związaną z tęsknotą za krajem, potrafił z nią żyć. Bo nie sztuka nigdy nie być w depresji, ale sztuka z nią żyć. Co charakteryzuje osoby, których depresja nie dotyczy? – To ludzie, którzy mają wysoki poziom obowiązkowości, dyscypliny i dodatkowo takie dary jak poczucie humoru, odporność na frustrację i umiejętność cieszenia się małymi przyjemnościami. Nie myślę tu o jakimś drylu ani wesołkowatości, tylko o zwyczajnej potrzebie działania. Ja np. dziś rano wyczyściłam dwie szafki w spiżarni. I od razu dobrze mi się dzień zaczął. Taki mały sukces dał pani radość, ale nie wszyscy to potrafią. – Sama się nad tym zastanawiam. W sumie to zagadka. PRAWO DO SMUTKU Właściwie z tego, co usłyszałam, najważniejsze jest, by radzić sobie z depresją. Działać pomimo wszystko, mobilizować się. – Tak. Życie ciągle dostarcza nam różnych zmartwień i powodów do smutku. Gdy zbankrutował nasz bank i jesteśmy bez grosza albo wyrzucili nas z pracy lub ktoś bliski ciężko zachorował, jesteśmy przygnębieni, źli, smutni, zmartwieni, obolali, zniechęceni i apatyczni. I to jest chyba normalne. – Dlatego powtarzam pacjentom: jesteś człowiekiem i masz prawo do różnych uczuć, także do smutku. Ale ważne, aby się w nim nie pogrążać. A od tego mamy rozum. Jeśli będziesz ulegać emocjom, zginiesz. Jeżeli jednak ktoś mimo wszystko nie ma siły wstać z łóżka i mówi, że ma depresję? – Wtedy tłumaczę, że gdy zostanie w łóżku, jego dziecko będzie głodne. Albo obrazi się koleżanka, której obiecaliśmy w czymś pomóc. No dobrze, ale bywa i tak, że człowiek nie ma do czego wstać. Nie ma dzieci, nie ma znajomych, nie ma pracy. – Wówczas trzeba sobie coś znaleźć. Bo rzeczywiście czasami nasze życie tak się ułoży, że jesteśmy samotni. Dotyczy to zwłaszcza starszych osób. Ale z drugiej strony to uproszczenie. Bo każdy może się obudzić któregoś dnia i stwierdzić, że nie ma nic do roboty. I jego życie jest bez sensu. Szukanie sensu życia jest zadaniem każdego z nas i wszyscy miewamy z tym problemy. Ale ma pani rację, bez obowiązków jest trudniej. Gdybym ich nie miała, czułabym się źle. Potrzebuję bodźców do życia. Nawet w czasie wakacji nie potrafię być bezczynna. Wyjeżdżam na obozy tenisowe lub wędrowne. Plaża na Karaibach? Umarłabym z nudów. I wtedy dostałaby pani depresji. – Na pewno (śmiech). Gdy komuś jest smutno i płacze, ciągle płacze, bo np. żona go zdradziła, chyba nie poradzimy mu, aby poszedł po rozum do głowy i się uspokoił. – Ale nie musimy od razu biec do psychiatry. Czasem nawet dobrze się posmucić, to przynosi ulgę. – Tak. Tylko nie nazywajmy tego chorobą. Rozmowa z zaufanymi, bliskimi ludźmi czyni cuda. Inni na ogół też mają zmartwienia i problemy, więc łatwo można odwrócić uwagę od swoich. Odwracanie uwagi od tego, co nas dręczy, to dobra metoda. Akurat piszę o tym książkę. Jak skutecznie odwracać uwagę? – Trzeba usiąść, wziąć kawałek kartki, długopis i zacząć pisać. Jeśli nasz nastrój jest czarny, groźny, niebezpieczny, autodestrukcyjny, depresyjny, trzeba się z niego oczyścić. Tak jak myjemy ręce. Piszemy o tym, co było dobre w naszym życiu, nawet o drobiazgach – jaki prezent sprawił mi największą radość. Albo o wielkich szczęściach, np. co czułam, kiedy urodziłam dziecko. Czyli trzeba pisać o czymś przyjemnym. – Tak, i umysł za tym podąży. Ja bym się tak nie gimnastykowała, ale po prostu wyjechała w góry. – Ktoś jednak może nie być w stanie nigdzie się ruszyć. Wtedy siada się i pisze o dobrych rzeczach, zamiast rozpamiętywać złe. ODWRACANIE UWAGI A oglądanie filmów albo czytanie książek? Też się odwraca uwagę od normalnego życia, a więc i od smutków. – Można nie móc na niczym się skoncentrować. Niedawno pewien ojciec przyprowadził do mnie 18-letnią córkę. Miała same piątki. Ale przestraszyła się matury. Była w panicznym lęku i depresji, jak mówił ojciec. Najpierw poradziłam jej, aby się zajęła czymś miłym, poczytała sobie, bo dowiedziałam się, że to lubi. Okazało się jednak, że nie ma mowy, litery jej się zlewają, nic nie widzi. Potem powiedziałam jej o tym pisaniu o sprawach przyjemnych. Zaskoczyło. Chodzi o to, aby jak najszybciej zmusić głowę do zmiany myślenia. A mózg nie odróżnia tego, co się dzieje naprawdę, od naszych wyobrażeń. Kiedy pojawią się przyjemne wyobrażenia, reaguje tak samo jak wtedy, gdy to się dzieje naprawdę, i zaczyna wydzielać endorfiny. W dużym uproszczeniu depresja to brak endorfin. Innym pomaga sprawianie sobie przyjemności, np. nowa torebka. – Lub pójście do Bliklego na naleśniki czy na koncert do filharmonii. Radzę swoim pacjentom, by sobie założyli skarbonkę antydepresyjną. To znaczy? – Chociażby na nową szminkę. Czy my przypadkiem nie zapominamy, że gdy ktoś ma depresję, nie cieszy go ani szminka, ani koncert? – Mówimy o tym, że wszystkie te sposoby: pisanie przyjemnych rzeczy, wychodzenie poza codzienność, kupowanie sobie czegoś miłego, bardziej zapobiegają depresji, niż ją leczą. Bo jak to wygląda? Nie od razu wpada się w głęboki dół. Depresja nie jest stanem statycznym. Zaczyna się od obniżenia nastroju. Ważne, aby to wyczuć, dostrzec jak najwcześniej. I wtedy trzeba zacząć działać. Bo kiedy smutek i apatia są już tak wielkie, że nie jeśmy w stanie się ruszyć, bez psychiatry sobie nie poradzimy. Nasza kontrola polega na tym, żeby do tego nie dopuścić. To tak jak z pójściem do lasu. Stawiam jedną nogę, potem drugą i… nagle czuję, że się zapadnę. Czy wtedy idę dalej? Czy jesień depresje niesie? To może być zaczyn? – Oczywiście. Wtedy nasz mózg produkuje mniej melatoniny, bo jest mniej światła słonecznego. Poza tym kiedy jest zimno, my, Polacy, mamy tendencję do piecuchowania (w przeciwieństwie do Finów, Norwegów czy Duńczyków, u których też jest zimno i jeszcze ciemniej niż u nas). Zmieńmy więc nasze nawyki. Bo nie dość, że jest mniej światła, to jeszcze siedzimy w domu! Odwrotnie – powinniśmy w te krótkie dni jak najwięcej wychodzić na dwór. Chodzić np. codziennie po zakupy do pobliskiego sklepiku albo jeździć rowerem na bazarek, a nie robić je raz na tydzień w supermarkecie. Już nie mówiąc o tym, że można pobiegać lub pójść na rolki. A gdy pada? – Zakładamy kalosze i pelerynę. Powiem pani, że meteopatia jest przereklamowana. Brałam udział w pewnym eksperymencie, gdzie były dwie grupy: jedna kontrolna, druga eksperymentalna. Każda grupa siedziała przed swoim ekranem, na którym pojawiały się migawki pokazujące aktualną pogodę, a było to w Chicago, słynącym ze zmiennego, wietrznego klimatu. Trzeba było rejestrować zmiany samopoczucia w zależności od obserwowanych na ekranie zmian pogody. Okazało się, że ludzie reagowali zgodnie z tym, co widzieli na ekranie, czyli na deszcz sennością, na wiatr niepokojem, a na słońce dobrym samopoczuciem. Bez względu na to, czy naprawdę tak było, czy nie. Bo tylko jeden ekran pokazywał prawdziwą pogodę. Czy depresja może być związana z lenistwem? – Myślę, że tak. Bo jeżeli czegoś nie zrobiliśmy, a poddajemy się lenistwu, mamy wyrzuty sumienia. Wyrzuty sumienia powodują niezadowolenie z siebie. I nic dziwnego, że źle się czujemy. A najgorsza jest taka mieszanka bezczynności z wyrzutami sumienia. Powstaje wówczas blok przed działaniem. Poddać się temu to najlepsza droga do depresji. I wtedy nie ma lepszego sposobu niż wziąć kartkę i napisać, co bym chciała, aby było zrobione, następnie rozłożyć to na drobniejsze zadania, a potem wybrać jedno, najłatwiejsze, i działać. Najważniejszy pierwszy krok. –Tak. Zdarza się jednak, że niektóre osoby nie są w stanie wykonać takiej prostej czynności. Wówczas lenistwo przeradza się w stan depresyjny. Dotyczy to osób, które nie wierzą w siebie, mają niskie poczucie wartości, uważają, że wiele rzeczy w życiu im się nie udało, albo zbyt często słyszały: z ciebie nic nie będzie, lub obok był ktoś, do kogo bez przerwy je porównywano, że takie wspaniałe nigdy nie będą. Jeśli ktoś się znalazł w tego typu pułapce, powinien pójść do psychologa. Najlepiej poznawczo-behawioralnego, z nastawieniem na rozwiązywanie problemów. Czy osoba w żałobie ma iść do psychiatry? – Może. Tylko nie powinna oczekiwać, że ta wizyta tak jej zmieni nastrój, że wieczorem będzie mogła pobiec do dyskoteki. Nie widziałyśmy się 10 lat, a mam teraz przed sobą jeszcze młodszą kobietę niż dawniej. Jak pani to robi? – I vice versa, ale powiem tak: nie starzeje się ten, kto ciągle się czegoś uczy. Ja ostatnio chodzę na włoski. Podobne wpisy
Home Książki Autorzy Ewa Woydyłło Pisze książki: literatura piękna, biografia, autobiografia, pamiętnik, filozofia, etyka, nauki społeczne (psychologia, socjologia, itd.), poradniki, interaktywne, obrazkowe, edukacyjne, czasopisma, zdrowie, medycyna Oficjalna strona: Przejdź do strony www Ewa Woydyłło-Osiatyńska jest doktorem psychologii, od lat zajmuje się leczeniem uzależnień jako psychoterapeutka w Ośrodku Terapii Uzależnień Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Jej dziełem jest rozpowszechnienie w Polsce leczenia według tzw. modelu Minnesota, opartego na filozofii Anonimowych Alkoholików. Autorka książek m. in: Zaproszenie do życia, Podnieś głowę, W zgodzie ze sobą, Początek drogi, Aby wybaczyć, Wyzdrowieć z uzależnienia, Sekrety kobiet. Za osiągnięcia w dziedzinie terapii i profilaktyki uzależnień otrzymała medal św. Jerzego, za pracę z uzależnionymi w więzieniach - odznaczenie Ministra Sprawiedliwości. Średnia ocena książek autora 6,6 / 10 1 382 przeczytało książki autora 2 155 chce przeczytać książki autora 73 fanów autora Zostań fanem Cytaty Popularni autorzy
dr ewa woydyłło osiatyńska